Jest taki utwór Johna Cage’a, amerykańskiego kompozytora awangardowego z XX wieku, który nosi tytuł 4’33’ i polega na tym, że pianista siada przy fortepianie na tytułowe cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy, nic nie gra, a muzyką mają być wszystkie dźwięki i odgłosy pojawiające się w trakcie „koncertu”. Utwór – happening z 1952 roku miał udowodnić publiczności, że wszystko może być muzyką, niepotrzebne są dotychczasowe nuty i konwenanse. Słuchacze pierwszego koncertu z udziałem Davida Tudora byli jednak zszokowani i nieprzekonani. Jak to? Pianista siada na krześle, otwiera klapę klawiatury i nic nie gra, a ma to być kompozycja i artystyczne wykonanie?
<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/HypmW4Yd7SY" title="YouTube video player" frameborder="0" allow="accelerometer; autoplay; clipboard-write; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen></iframe>
Kiedy jedna z amerykańskich orkiestr zdecydowała się „wykonać” orkiestrową wersję utworu, podziwom i kpinom nie było końca. Takie żartobliwe post scriptum do kwestii ciszy, postawionej przez Cage’a całkiem na serio. W końcu pauzy w muzyce od zawsze odgrywały ważną rolę.
Coś podobnego przydarzyło się w Polymorphii Pendereckiego z 1961 roku. W kolejnej awangardowej kompozycji, napisanej pomiędzy Trenem a Fluorescencjami, pełnej drapania po szkle, ślizgania po strunach, przeistaczania smyczków w bulgocące kotły i diabelskie jęki, rozrywania muzycznego mięsiwa i drażnienia miłośnika Eine kleine Nachtmusik Mozarta, pojawia się akord C-dur. Dla niewtajemniczonych – to tak, jakby w futurystycznej poezji Czyżewskiego pojawił się nagle cytat „Litwo, ojczyzno moja!”, albo w jego obrazach – kiść winogron. Kompozytor jeszcze dolewał oliwy do ognia tłumacząc, że zaczął od tego akordu cały utwór.
Krzysztof Penderecki, ‘Polymorphia’, fragment partytury
Penderecki w tym czasie z rozmachem, konsekwentnie i bez trzymanki jechał po muzycznej bandzie. Miał już stałe zaproszenie na festiwal muzyki współczesnej do Donaueschingen – najważniejsze skupisko ówczesnej awangardy – choć i tam jego Fluorescencje wywołały podziały. Mógł i robił właściwie wszystko bez żadnych ograniczeń. Gdyby dzisiaj zestawić Tren z Ciacconą z Polskiego Requiem, a brutalistyczne brzmienia smyczków z Polymorphii z łagodnymi kantylenami skrzypiec z Pieśni przemijania, trudno byłoby uwierzyć, że to muzyka tego samego twórcy. Maszyna do pisania, syrena strażacka czy piła z Fluorescencji już nigdy nie wróciły w późniejszych utworach kompozytora z Krakowa.
Jest jeszcze jeden ciekawy, choć słabo udokumentowany wątek związany z powstaniem Polymorphii. Ponoć Trenem zainteresował się jeden z lekarzy-psychiatrów, który ten sonorystyczny utwór puszczał swoim pacjentom. Pewniejsze jest to, że Penderecki – zafascynowany graficznymi zapisami encefalogramów, radiologicznych obrazów mózgowia – wykorzystał ich obraz do naszkicowania utworu. Nic więc dziwnego, że do tej kompozycji nawiązał także ponownie Pianohooligan czy Jonny Greenwood.
Wydruk elektroencelografii
Penderecki pisząc Polymorphię znał już możliwości warszawskiego Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, czuł dramaturgię teatru i filmu, więc z łatwością budował w kilku czy kilkunastominutowych utworach odpowiednie napięcie, wykorzystywał same instrumenty smyczkowe w sposób zaskakujący i przekraczający ich znane dotąd możliwości wykonawcze, zmuszał słuchaczy i krytyków do tytanicznej pracy, aby coś całkowicie nowego, nieprzewidywalnego, kłócącego się często z obrazem muzyków grających we frakach dla wyfiokowanych pań i panów, oceniać tu i teraz.
Wpływ Johna Cage’a na całą muzykę XX wieku był nie do przecenienia. W monografiach Pendereckiego trudno doszukać się jakichś dłuższych wypowiedzi na temat tego nieograniczonego czasem i przestrzenią twórcy, ale wystarczy przypomnieć sobie, że pierwotny tytuł Trenu brzmiał 8’37’’, aby uświadomić sobie, że ten wpływ objął także młodego kompozytora z Dębicy. W roku powstania Polymorphii – 1961 – inny wielki polski kompozytor Witold Lutosławski komponuje swoje Gry weneckie, które są już bezpośrednią odpowiedzią na idee twórcy 4’33’’. Ale u obu kompozytorów zbliża się już czas własnej drogi kompozytorskiej.
Krzysztof Penderecki i Witold Lutosławski podczas ‘Warszawskiej Jesieni’ w 1965 roku, fot. z oficjalnej strony kompozytora
Andrzej Łaciak
#MistrzPenderecki