Smutne wieści Wam dziś z frontu donoszę. Od razu wyjaśniam, nie jest to front obrzydlistwa wojny zafundowanej przez Rosjan Ukraińcom, lecz front kulturalnych starć. Jak wiecie, front to znacznie mi bliższy, na którym wojenki o sukces i uznanie nieustannie toczą twórcy kultury z widzami. Trwają te starcia od wieków wielu, raz jedni sukces odnoszą, raz drudzy klęskę obwieszczają.
Dziś o klęskach pisać mi przychodzi, klęskach twórców dotyczących, z którymi mnie widzowi i słuchaczowi spotkać się zdarzyło. Pierwsze starcie z filmem jest związane. Jak wielu fanów dobrych seriali z niecierpliwością czekałem dnia, kiedy na Netflixie miał się pojawić serial Krakowskie potwory. Zapowiadano go w od wielu miesięcy, jako filmową sensację roku, jako unikatowe połączenie legend ze współczesnością, jako serial, który dramaturgią i aktorstwem widza zachwyci. Dodatkowym atutem miał być Kraków jako miejsce akcji, a jak wiecie, Kraków to ja kocham ponad życie. Całe swoje życie temu miastu oddałem, i oddawać go nadal będę. Przez następnych 100 lat na pewno, czego mi zawsze życzą.
Gdy więc serial do netflixowego streamingu wpuszczono, jeszcze tego samego dnia go dopadłem. Ze smutkiem ten dzień kończyłem. Co tu długo pisać – Krakowskie potwory okazały się filmowym potworkiem, wymagającym od widza wyjątkowego poświęcenia, z wkurzeniem połączonego. Jego twórczynie, Kasia Adamik i Olga Chajdas postanowiły zmierzyć się ze słowiańskimi legendami, adaptując je do współczesnego Krakowa w formie lekkiego horroru science-fiction. Grupka studentów medycyny Collegium Medicum, pod wodzą nieco nawiedzonego patologa, profesora Zawadzkiego (w tej roli Andrzej Chyra) stara się na nowo pojąć dawne legendy. Tak je przypominają, na takie pomysły i wymysły wpadają, takie sceny tym poszukiwaniom towarzyszą, że doprawdy trudno się w tym połapać. No, kupy się to wszystko nie trzyma. Rozedrgany scenariusz, z pogubionymi wątkami, dialogi nie pasujące do rozmów współczesnych studentów (a znam ten język, gdyż córka studiuje), brak dramaturgicznej logiki. A obiecana promocja mojego Krakowa? Równie fatalnie się prezentuje. Miasto miga w formie teledysku, w z trudem rozpoznawalnych miejscach, w oparach pubowego dymu, nocy i szarości. Brzydki to Kraków, jakże inny od prawdziwego. Basta! – powiedziałem sobie w połowie trzeciego odcinka, dłużej takiej bzdury oglądać nie będę. Wiem, wiem, wiem – zarzucić mi możecie, że dobry recenzent powinien dzieło całe obejrzeć od początku do końca, by rzetelnie je zrecenzować. Pan Dariusz jednak recenzentem nie jest, tylko nadzwyczaj skromnym felietonistą, a felieton inne prawa ma. Także takie, bym w tej chwili obwieścił światu całemu, że moja córka Alicja, studentka, chciała moje opinie o Krakowskich potworach zweryfikować. Poległa na czwartym odcinku. Tato, miałeś rację, oceniła, to nie jest dobry film. To jakieś brednie są.
W tej sytuacji wyruszyłem na kolejny front kulturalnej wojenki. Tym razem muzycznej. Podobnie, jak na Krakowskie potwory oczekiwałem na najnowszą płytę Red Hot Chilli Peppers. Kultowa dla wielu kapela, w której i ja się podkochiwałem (dwa koncerty zaliczone!) po wielu latach przerwy wydała nowy album Unlimited love. Bardziej niż na inne albumy popularnych „papryczek” czekałem z powodu takiego, że powrócił do nich po latach rozłąki najważniejszy ich gitarzysta, John Frusciante. Jak się domyślać możecie, we współczesnych czasach na nowe płyty nie czeka się w sklepach płytowych, tylko w nocy z czwartku na piątek, w streamingu. Znajdziecie tam prawie wszystkie płyty świata. Takiej nocy czekałem na nowy produkt RHCP, punktualnie się pojawił. I co? Zadowolenie pierwsze było, że to jest 17 kawałków, czyli mają co światu proponować. Słucham pierwszej piosenki, słucham drugiej, słucham trzeciej i czwartej. W miarę dobrze było. Grają klasyczne „papryczki”. Z ich feelingiem, z ich rapowym funkiem, z czadem nawet. Na kolejnych piosenkach poległem. Po kilku utworach ta płyta siada, niewiele się na niej dzieje. Ongiś skandaliści, którzy z wielu obscenicznych zachowań zasłynęli, tak spokornieli, że nudzić zaczęli. Snuje się ta płyta przez kolejne, prawie niczym niewyróżniające się kawałki. Snuje się w niemal pogrzebowym nastroju. Melodie, owszem ładne, tylko, że do siebie nadzwyczaj podobne. Trudno odróżnić jedną od drugiej. „Papryczki” grają na jedno kopyto, a gdzie ich ongisiejszy czad, gdzie muzyczne innowacje, gdzie wigor, czad, rock i blues. Trzy razy do tej płyty podchodziłem, wysłuchując jej w całości. By w końcu dojść do wniosku, że „papryczki” zwiędły, że niewiele już światu muzycznemu zaproponują, że nawet powrót Johna Frusciante niewiele w tej sprawie zmienił. Że to tylko powtórka z ich muzycznej historii jest. Jeżeli już miałbym w tej sprawie coś pozytywnego do napisania, to piszę: produkcja jest znakomita, brzmi to w słuchawkach świetnie. Czemu akurat się nie dziwię, gdyż producentem jest osławiony współpracą z wieloma gwiazdami rocka, Bob, nomen omen, Rock.
Po tym, co napisałem, nie musicie już pytać skąd tytuł felietonu Pana Dariusza się wziął. Z życia na kulturalnym, na szczęście, froncie. Pokonałem na nim filmowego potworka i muzyczną powtórkę.
Niewiele dobrych wieści ze sobą dostarczyły. Czyli jest tak, jak na prawdziwej wojnie.
Dariusz Łanocha