Nie lękajcie się! – papieskim słowem zachęcam Was do lektury. Dobrotliwym miłosierdziem się kieruję, gdyż o potworach będę Wam dziś kazanie prawił. A apel taki wymusił na mnie wyjątkowo nieudany serial Netflixa, Krakowskie potwory, którego strach oglądać. Z powodów artystycznych, oczywiście.
A ja powinienem Wam inne krakowskie potwory, czyli Jaszczury, opisywać. Co tam powinienem, ja koniecznie muszę o Jaszczurach napisać, muszę się z nimi felietonowym słowem zmierzyć, pamięć dobrą ujawnić, szacunek dla wyższych lotów kultury i sztuki wykazać, wspaniałe postaci przypomnieć. Tak jest i być musi, gdyż ja z Jaszczurami jestem związany jak najbardziej. Jaszczury śnią mi się po nocach. I nie tylko z tego powodu, że jesteśmy równolatkami, choć one o 3 miesiące starsze jednak są. Urodziliśmy się w tym samym, 1960 roku. Roku wybitnie skromnych, wielkich postaci.
Młodzieży, mniej kulturowo kumatej i historycznej wiedzy pozbawionej, muszę wytłumaczyć, czymże dla mnie i mojego pokolenia, mityczne krakowskie Jaszczury były, są, i – wierzę – będą. To mieszczący się w samym centrum Krakowa, Rynku Głównym 7/8, klub kultury ongiś określanej studencką. Współczesnym językiem znaczenie Jaszczurów opisując, była to miejscówka przez wiele dekad absolutnie obowiązkowa dla wszelkiej maści muzykantów (jazz, rock, blues, pop), fotografików, poetów, malarzy, pisarzy i kabareciarzy, polityków, grafików, tancerzy, aktorów, dziennikarzy, reżyserów, piwoszy, chórzystów, happenerów i Bóg wie, kogo jeszcze. Najważniejsze w Jaszczurach było to, by młody student (choć niekoniecznie) miał coś światu do pokazania, powiedzenia. Paradoksalnie, tej artystycznej wolności patronowało, finansowo i organizacyjnie, Zrzeszenie Studentów Polskich, a nawet przez dekadę Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, co dzisiejszym dekomunizatorom palpitacji serca nie raz dostarcza.
Gdy, więc dwa lata wstecz, Jaszczurom przyszło świętować chlubny jubileusz sześćdziesięciolecia, jako równolatek – radowałem się jak dziecko. Radość rychło się skończyła, przez pana Covida. Niezłomny jest jednak Janusz Madej (wieloletni prezenter słynnych jaszczurowych dyskotek, jeden z Wujów, który tradycje jaszczurowe kultywuje uparcie w social-mediach). Doprowadził w końcu do spóźnionego o dwa lata, jubileuszowego spotkania byłych jaszczurowców. Chętnych do spotkania było tylu, że po grupie pierwszych 300 chętnych, kolejnym, zainteresowanym uczestnictwem – trzeba było odmawiać. Mnie, Wuj Madej nie mógł odmówić, gdyż jaszczurowcem jestem z krwi i kości. W pomieszczeniach nad klubem dekadę pracowałem, imprezy współorganizowałem, ba, nawet na własną 40-tkę i Wieczór Kawalerski – cały klub był mój. Za friko.
Oj, działo się przez 4 dni jubileuszu w Jaszczurach. Od czwartku do niedzieli. Zaczęliśmy świętowanie poznając i zaczytując się w jubileuszowej książeczce Jarka Janowskiego (ongiś dyrektor programowy, satyryk i konferansjer). A w niej mnóstwo śmiesznych anegdot. Podczas piątkowego Wieczoru Historii doszło do najważniejszego spotkania wszystkich Jaszczurowców, których nazwisk Wam wymienić nie zdołam, gdyż nie wiem, kto ważniejszy. Czy Andrzej Sikorowski, czy Jacek Zieliński ze Skaldów, czy wieczny juror wszystkich festiwali Jan Poprawa, czy dyrektor Teatru Bagatela, Andrzej Wyrobiec. Wielu podobnych im, Jaszczurowców przybyło świętować.
Wiele się działo, podczas tego niezapomnianego wieczoru. Był koncert Krakow Street Band (warszawianin Wojciech Mann poleca!), był koncert przesławnego Chóru Wujów (La Scala błaga ich o wolne terminy koncertowe, a oni ich nie mają, gdyż to sami Prezesi czegokolwiek są), były torty, wspomnienia, życzenia następnego spotkania.
Wierzę w to, że Klub „Pod Jaszczurami” przetrwa wszelkie wichry historii. Zapewniał mnie o tym Janusz Boś, obecny włodarz Jaszczurów, reprezentujący studencką fundację. Będzie tam nadal kultura studencka wyższych lotów.
Czyli czar krakowskich Jaszczurów trwa. I trwa mądrze mać. Choćby nie wiem co w głowach młodzieży się działo.
Dariusz Łanocha