Stęskniliście się za mną, oj, wiem o Waszej tęsknocie, gdyż potwierdzenie posiadam w litrach łez wylanych w Internecie na fejsbukach, instagramach, tik-tokach, twitterach. A tam jedno pytanie sieć ogólnoświatową zdominowało, i bynajmniej nie losu afgańskich uchodźców dotyczyło. Gdzie Pan Dariusz diariusz jest i co się z nim dzieje, że znaku o swoim życiu swoim klawiszem nie daje?
Natychmiast Wam odpowiadam: i ja za Wami tęskniłem. Naprawdę, bez kokieterii to piszę. Nawet na wakacjach o Was myślałem, gdyż obowiązkiem każdego felietonisty jest o losach Czytelników myślenie oraz problemów Wszechświata wieczne przeżywanie i rozwiązywanie. Nawet na urlopie. Z powagą i dowcipem, oczywiście. Miałem na to 3 tygodnie. A w podstawowym planie – olbrzymie grzybobranie w podchęcińskich lasach. Pierwsze dni sierpnia do takiego optymizmu zachęcały. Lało jak z cebra, po czym słoneczko grzało, idealna pogoda na grzyby. A one nic, do świata nie parły, choć dzień w dzień rankiem wczesnym gumiaki ubierałem i w lasy głębokie pedałowałem w poszukiwaniu borowików. Niewiele ich zebrałem, w porównaniu z latami ubiegłymi.
Ten brak zainteresowania świata grzybów spełnieniem moich potrzeb nadrobić warto było nadrobieniem kulturalnych zaległości. W świecie książkowym, prasowym i muzycznym.
Grzybowy niedostatek postanowiłem przeżyć z Fran Lebowitz, która w krakowskim wydawnictwie Literanova opublikowała właśnie książkę Nie w humorze. Felieton czasu i miejsca nie ma, więc króciuteńko Wam objaśniam: Fran Lebowitz to w świecie literackiej kultury postać znacząca. Obecnie 71 latka, która w Nowym Jorku, od lat 70. różnych prac się imała. Sprzątała, sprzedawała na ulicy byle co, taksówkę prowadziła. A w końcu znalazła życiową szansę, czyli pisanie. Jest felietonistką z jajami. Zgryźliwa w każdym zdaniu, bezkompromisowa w obalaniu świętości, politycznie niepoprawna, literacko nadzwyczaj zdolna. I niepokorna, co nadzwyczaj cenię. Wzięła sobie na warsztat Nowy Jork. I opisuje go takim, jaki jest. Jej Nowy Jork lukrem nie jest podlany, jest wielkim miastem wielu kulturowych sprzeczności i finansowych ambicji. Miastem ludzi upadłych, a jednocześnie szansą dla ludzi niezwyczajnie ambitnych, z całego świata. I wielu z nich swoje marzenia udaje się spełnić. Bardzo zgrabnie i rzetelnie taki Nowy Jork nam Fran Lebowitz zaserwowała, w czym dostrzegłem echa także prezentowanego na Netflixie serialu słynnego Martina Scorsese Udawaj, że to miasto, o Nowym Jorku właśnie traktującego. Wynika z tego filmu, że wielcy artyści pióra i filmu z intelektem potrafią znaleźć odbiorcę i go usatysfakcjonować, gdy ich artystyczna droga ku Nowemu Jorkowi prowadzi.
Niestety w polskim w filmie nie zawsze się to zdarza, nawet hołubionym ostatnio reżyserom. A do takich należy Jan Holoubek, który zachwycił pełnometrażowym debiutem, czyli wzruszającym filmem 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy. Netflix talent Holoubka podkupił, a talent zawiódł. Wskutek reklamowych zachęt skusiłem się na obejrzenie w całości wyreżyserowanego przez niego serialu Rojst 97. Sześć odcinków, na szczęście tylko sześć, pomimo znakomitej obsady aktorskiej (m.in. Andrzej Seweryn, Magdalena Różczka, Dawid Ogrodnik), która grą nie zawodzi. Za to na całej linii zawodzi scenariusz, w który wprowadzono tyle starych (z pierwszego Rojsta) wątków i nowych wątków, że nawet wybitnie analityczny mózg się w nich mógł pogubić, tym bardziej, że wątki najczęściej nie znajdują rozwiązania. Owszem, jest szacunek scenograficzny dla czasów wrocławskiej powodzi z 1997 roku, są precjoza epoki, ale o czym jest dokładnie Rojst 97, jaki problem sensacyjny rozwiązał, do końca 6 odcinka nie skumałem. Szkoda wielkich aktorów dla takiego przedsięwzięcia, które jest scenariuszowo nieudane, gdyż zanadto pogubione.
Muzycznie czas spędzałem przy starociach, mocno nagłaśniając ciszę świętokrzyskich lasów (nikomu nie przeszkadzając, gdyż w promieniu 500 metrów nikt nie pomieszkiwał). A ze staroci przesłuchałem dokładnie 42 płyty z rockowej klasyki. Nowości specjalnie wartych nie przybyło (w wakacje wielkie wytwórnie oszczędzają komercyjny potencjał). Dlatego jednej tylko płyty posłuchałem z nadzwyczajnym zainteresowaniem, czyli rodzimego Organka album Ocali nas miłość. Rockowiec z krwi i kości poświęcił swoje dzieło Powstaniu Warszawskiemu, inaczej od innych to wydarzenie historyczne odbierając. Bardzo różnorodnie stylistycznie w muzycznej warstwie. W powodzi muzycznych dzieł poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, Tomasz Organek wyróżnił się in plus. I jest na tej płycie inny od poprzednich płyt. Dojrzalszy artystycznie, mądrzejszy historycznie, wzruszająco mądry tekstowo. I dlatego warto, z radością w wiejskiej głuszy go słuchałem wiele razy, nawet o grzybach zapominając.
Po tak sporej porcji kultury – labę (młodzieży tłumacząc – odpoczynek totalny) sobie sprawiłem wyjeżdżając do Chorwacji. A tam już totalny luzik, taplanie się w morzu, opalanko w przepięknym Tisno, urokliwie położonym miasteczku. Ładna pogoda, jak powszechnie wiadomo, w Chorwacji jest gwarantowana, morskich przysmaków i domowych trunków nie brakuje, z Wielce Szanowną byliśmy więc ukontentowani. Oczywiście, plażując książkowej lektury mi nie brakowało, lecz sensacyjny ona miała już charakter, a o wybitne dzieła w tym względzie trudno. Nic Wam więc nie polecam.
Po powrocie do Krakowa przejrzałem wrześniową ofertę kulturalną. I już wiem, że będę miał w czym wybierać, a Wy będziecie mieli o czym czytać.
Dariusz Łanocha