Już w pierwszych słowach tego felietonu o jedno Was proszę. Nie porzucajcie lektury po tym, co teraz obwieszczę: otóż podczas Świąt Bożego Narodzenia włączyłem TVP 1, by kanał ten prawie dwie godziny oglądać, a zaoferowanym mi programem się radować. Jedynkę włączyłem, by obejrzeć film dokumentalny Maryla. Tak kochałam, którego najważniejszymi twórcami są Krystian Kuczkowski i Michał Bandurski.
Ci z Was, którzy lepiej moje gusta muzyczne znają, aż tak wielką żądzą zobaczenia na ekranie Maryli Rodowicz są zapewne zaskoczeni. Wszak Pan Dariusz to pasjonat rocka (a szczególnie ciężkiego), bluesa, rocka progresywnego, jazz-rocka, psychodelii. A Maryla Rodowicz to artystka z innej muzycznej szuflady. Co więc mną kierowało? Ano, zwyczajna radość z posłuchania czasem czegoś innego. To coś innego musi być jednak muzycznie i aranżacyjnie wartościowe, melodyjne (czyli wpada w ucho), musi to mieć wartościowy tekst i dobrego wykonawcę. To tylko niektóre z warunków, które stawiam sobie przy słuchaniu i oglądaniu muzyki innej od tej, którą uwielbiam. A Maryla Rodowicz taką muzykę od dziesięcioleci mi oferuje, taką artystką jest. Poznałem ją na przełomie lat 60. i 70., oglądając z rodzicami z dziecięcą pasją kolejne Opola i Sopoty. W liceum podczas prywatek wyśpiewywałem z przyjaciółmi jej kolejne hiciory. A w czasie studiów i jeszcze długo po nich byłem wiernym recenzentem, aktywnym obserwatorem krakowskiego Studenckiego Festiwalu Piosenki. Tam widziałem, jak wielu młodych ludzi marzy o tym, by stać się kolejną Marylą Rodowicz czy Markiem Grechutą. I stąd się wzięła moja znajomość, szacunek też dla tej muzyki, którą uprawia Maryla Rodowicz i jej studenccy naśladowcy kolejnych pokoleń.
Maryla. Tak kochałam to prawie dwugodzinny film, rzetelny dokument, w którym artystkę z prawie wszystkich stron pokazano, skomentowano i oceniono. Niełatwe to musiało być dla autorów wyzwanie, gdy wziąć pod uwagę rejestr mężów, kochanków, muzykantów, zmieniających się mód i politycznych systemów. Wszystkie te bariery, 76-letnia dziś Maryla, pokonała. I nadal pokonuje, walcząc choćby tylko z ostatnim mężem, który w filmie głosu nie zabiera. Za to po projekcji już się oburza. Inni głos zabrali, ale nie wszyscy, gdyż opinii choćby Krzysztofa Jasińskiego czy Andrzeja Jaroszewicza zabrakło. Niewiele to jednak dokumentowi szkodzi. Jego największą zaletą jest udany wybór wypowiedzi głównej bohaterki, przemyślana fabuła oraz doprawdy świetny wybór muzycznych fragmentów z bogatego archiwum TVP, co musiało kosztować autorów wiele wysiłku. Ależ dzięki temu udaną podróż przeżyłem przez minione ponad pół wieku kariery Maryli Rodowicz i mojego życia. Ależ ładnych sentencji zostało mi przypomnianych, w piosenkach np. Agnieszki Osieckiej czy Andrzeja Sikorowskiego, ależ ładnych melodii po raz kolejny doświadczyłem, których kompozytorami byli Katarzyna Gaertner czy Seweryn Krajewski. Dokument o Maryli powinien być lekcją obowiązkową w szkołach muzycznych i wylęgarniach nowych gwiazd, które mają ambicję. Piszę te słowa, choć wiem, że nie wszystkim się spodobają. Już wiem, że na produkcję Jedynki fala hejtu się wylała, jedni chwalą, drudzy potępiają. Jak to w naszym kraju najczęściej i w każdej sprawie bywa.
Maryla wyśpiewała o tym wiele pięknych słów. Szczególnie w jakże mądrej pieśni Niech żyje bal. Brak miejsca, by wszystkie je tu przypomnieć.
Moja pointa jest taka: niech Maryla Rodowicz jeszcze długo nam śpiewa, komentując bal na narodowym Titanicu. A on, wierzmy, nie utonie, gdy Maryla będzie śpiewała.
I tego Wam życzę na ten Nowy Rok!
Dariusz Łanocha